Fragment rozdziału "Długość Dźwięku Niepewności"

- “Orlik, wejdź do trzech tysięcy stóp, wejdź do trzech tysięcy stóp.” - powiedziałem, świadomie instruując pilota do naruszenia przestrzeni powietrznej Zbliżania, bez uprzedniej z nimi koordynacji. Zaraz po tych słowach chwyciłem za słuchawkę. Odebrał M., ten sam który ze spokojem grabarza serwował nam, podczas pierwszych dni kursu podstawowego, filmy o katastrofie nad Jugosławią i o tragedii w Kabatach. Szybko wyplułem z siebie wiązankę informacji: kto, gdzie jest, jaki ma problem, co robi:

- “Orlik, na zachód od lotniska, wleciał w strefę lodzenia, dostał ode mnie wchodzenie do trzech tysięcy stóp.

Opcje ponownie były dwie. Albo usłyszę: “to moja przestrzeń, co ty odpier…”, albo … Usłyszałem tylko: “OK, daj go do mnie”, po czym M. się rozłączył. “Dałem go do M.” to znaczy poinstruowałem pilota, by zmienił częstotliwość radiową na kanał należący do APP. Pilot powtórzył cztery cyfry, które składały się na tę częstotliwość, znacznie już spokojniejszym głosem. Być może sytuacja w kabinie powoli się normowała. M. zaproponował pilotowi, że kolejnymi kursami poprowadzi go wzdłuż linii podejścia, dalej od lotniska, by zapewnić lotnikowi i maszynie wystarczająco dużo czasu, na odpowiedniej wysokości, do odebrania wystarczającej dawki słonecznego ciepła. Po kilku minutach ponowną serią zakrętów M. doprowadził Orlika do linii podejścia. Pozostało jeszcze pytanie, czy kolejne przebicie chmur, tym razem w kontrolowanym zniżaniu, nie spowoduje, że szybę kabiny ponownie pokryje zabójcza, lodowa kotara. Na szczęście podejście okazało się czyste i niedługo później szary, turbośmigłowy samolot pojawił się na prostej do lotniska. Zadzwoniłem do M. z informacją, że widzę samolot i zezwalam na lądowanie. Choć praktycznie zawsze taka zgoda pada z ust kontrolera lotniska, tym razem chciałem oszczędzić pilotowi kilku czynności, oddając prawo do zezwolenia na dotknięcie podwoziem drogi startowej kontrolerowi zbliżania.

Samolot wylądował płynnie, jak zawsze. Jak pisałem, piloci z PZL to naprawdę mistrzowie w swoim fachu. Więc nie myślcie, że to zdarzenie rzuca cień na ich kunszcie. Ten pozostaje bezdyskusyjny. To co wydarzyło się tego dnia jest jednym z tysięcy dowodów, dziejących się na całym świecie, że człowiek jest tylko człowiekiem i prędzej czy później spotka go w życiu sytuacja, której nie przewidział, nie wziął pod uwagę, nie był zdolny unieść. To nie skreśla ani pilota, ani kontrolera, ani jakiegokolwiek innego specjalisty. To może co najwyżej skreślić organizację, jeśli ta nie umie wyciągnąć realnych i praktycznych wniosków i nie wie co zrobić, by podobnym zdarzeniom zapobiec w przyszłości. Jak było w tym wypadku? Czy dostało mi się po łapach za “wtrącanie się” w cudzą przestrzeń? Otóż nie. I ponownie zawdzięczam to M. Liczyło się to, że pilot przeżył, samolot był cały. Nikt inny nie musiał o niczym wiedzieć. Tylko my dwaj, M. i ja, przypomnieliśmy sobie o wszystkim raz jeszcze kilka dni później, gdy w naszych pracowniczych szafkach każdy z nas znalazł upominkową torbę, a w niej pół litra wódki. Prawdziwie lotniczy upominek, wprost z PZLu lat dwutysięcznych (dziś sytuacja nie do pomyślenia). Upominek niespecjalnie zdrowy ale staropolsko tradycyjny. I serdeczny. Wszak jesteśmy ludźmi. A życie zaskakuje najtwardszych i najbardziej cwanych z nas. To czy jest się kontrolerem czy pilotem z wielotysięcznym nalotem nie ma żadnego znaczenia. Prędzej czy później każdy doświadcza czegoś, co zostawia wyłącznie w zastygnięciu, z otwartą szeroko paszczą i mózgiem w stanie całkowitego niedowierzania.