Fragment rozdziału "Jeden wolny dzień"

Lotnisko zostało zamknięte. Mój dyżur już dawno się skończył. A ja nie wiedziałem co dalej. Na kursach podstawowych wkładano nam do głowy, że incydent tego typu oznacza gwarantowane spotkanie z prokuratorem. Ale nikt w tej sprawie do nas nie dzwonił, nikt nie prosił o zatrzymanie na miejscu kogokolwiek z zespołu uczestniczącego w całym zdarzeniu. Zatem spakowałem swoje rzeczy i ruszyłem do wyjścia. Nie przez parter, jak zwykle, ale przez drugie piętro, przez salę operacyjną kontroli zbliżania i obszaru. Podszedłem do kolegi R., zbliżaniowca. Uścisnęliśmy sobie dłoń. Podziękowałem też K., plannerowi R.. Podszedłem do Szefowej Zmiany. Obok niej stało już dwoje dyrektorów. Zapytałem czy będę do czegoś potrzebny. Sam nie wiedziałem w zasadzie jakiej spodziewać się odpowiedzi. Może, że faktycznie ktoś zechce mnie przesłuchać. Albo zbadać alkomatem. “Idź do domu” - usłyszałem. Zbliżałem się już do wyjścia z obszernej sali operacyjnej, gdy jeden z peerów, doświadczony kontroler Obszaru, zawołał moje imię. Peer to, nie znajduję lepszego określenia, personifikacja systemu wsparcia psychologicznego CISM (Critical Incident Stress Management). Stoi w pierwszej linii i jego (lub jej) zadaniem jest zaoferowanie pierwszej pomocy, pierwszego wsparcia, koleżance lub koledze. Nim efekty zdarzenia krytycznego na dobre zaatakują system myślenia, czucia, postrzegania, rozumienia. Peer nie jest psychologiem, psychoterapeutą ani lekarzem. Jego moc tkwi w rozumieniu zawodu a więc tego z czym zmaga się lub będzie zmagać się współpracownik, gdy jego umysł zacznie analizować i przeżywać ponownie. A prędzej czy później zacznie. Peer nie musi pracować w tym samym unicie, bo jego zadaniem nie jest analizowanie zdarzenia, prezentowanie opinii o tym czy kontroler zadziałał prawidłowo czy nie. Peer ma być. A “bycie” jest często najważniejsze.
- "Chciałbyś porozmawiać?" - zapytał.
- "Daj spokój, nie trzeba, dziękuję." - odpowiedziałem jak rasowy kontroler, którego przecież nic nie może ruszyć.
- "Chodź, przejdziemy się." - nie ustępował.
Nie miałem na to riposty bo przecież i tak szedłem na parking. Wyszliśmy na zewnątrz. Zadaszony łącznik między górnym parkingiem a wejściem do firmy często pełnił rolę palarni. Tam się zatrzymaliśmy. Faktycznie, jeszcze nie chciałem iść do samochodu. Ale też nie bardzo wiedziałem o czym mielibyśmy rozmawiać. Umysł pobrał sporą dawkę informacji, niespodziewanych i niestandardowych, za to mocno graficznych. Fakty, już teraz znane, plątały się jeszcze z wyobrażeniami i lękami, tworząc surrealistyczny, mentalny koktajl pod tytułem “co tu się do cholery właśnie wydarzyło?”. Peer poczęstował mnie papierosem. Paliliśmy w milczeniu. Jakie to było dobre (milczenie, nie palenie). Jakie ludzkie. A przecież takie proste. Po prostu bycie, z kimś obok. Szczególnie w świecie, w którym każdy musi mieć na wszystko opinię, natychmiast ją wygłosić i stwierdzić kategorycznie, że wszystkie inne opinie są bez sensu. W pewnym momencie zobaczyłem kierownika Wieży, prawie biegnącego w stronę wejścia. Miał dzień wolny, ale tak samo jak cała rzesza dyrektorów, rzeczników itd. został, wraz z ogłoszeniem alarmu, powiadomiony o sytuacji krytycznej na lotnisku. Zamachałem do niego i krzyknąłem “zajmij się S.!”. S. był tego dnia szefem wieżowej zmiany. Nigdy gościa nie lubiłem, bo widziałem go jako manipulującego otoczeniem lesera, do tego wyrażającego publicznie i nierzadko skrajne, ekstremalne wręcz polityczno-społeczne tezy i hasła. Ale na Boga, tego dnia to nie miało żadnego znaczenia. A że widziałem, jak się trząsł gdy do przyziemienia zostały minuty ...